Wieczorne zakupy

Albert uciekał przed swoimi myślami w światło księżyca z potężną migreną, z nadzieją na to, że chłodna noc wsiąknie w jego płonące żebra. Drżał wolno naprzód wzdłuż chodnika w rytmie szumu liści nad głową. Krople wody krystalizowały się na jego bokobrodach. 

Wracał z wieczornego wypadu do sklepu, gdzie zamiast mleka i płatków kupił wizjonerstwo i sny o wiecznym liczeniu źdźbeł trawy. Każde z nich niosło mu wiadomość swoim ruchem, kolorem, swoimi tajemnicami wszechświata, schowanymi gdzieś w grze światła i cienia traw kołyszących się na wietrze, pomiędzy niebem a ziemią. 

Rodziny na zakupach, zmęczeni życiem mężowie w alejach, żony i dzieci zamknięte w klatkach z marchewek i cudowna pani Szarlotta, łypiąca najgłębszym spojrzeniem, zdolnym pochłonąć każdego, prosto na soki winogronowe. 

Sklep nie miał lustra, Albert nie był pewien czy miał nawet łazienkę dla personelu, ale czego był pewien, to tego, że zobaczył tam samego siebie. Tłustawy lekko samotnik, bezdzietny, patrzący z równym współczuciem na polędwice wieprzowe w lodówce i ludzkie nosy, naruszające ich przestrzeń osobistą. Nosy węszące za datą ważności mięsa w opakowaniach i tego na ludzkich kościach, paradujących dookoła w garniturach ze skóry. Która z tych piersi mnie pożywi, która znajdzie dla mnie przestrzeń? Albert patrzył na siebie z zaangażowaniem równym mężom udającym, że nie patrzą na panią Szarlottę. Intensywne ukrywanie radości z widoku prawdopodobnie najciekawszej części całego tygodnia. Szedł równolegle do siebie, zastanawiając się nad etykietą każdego bio-dżemu i mleka kokosowego, czując delikatny posmak wszystkich potencjalnych śniadań, jakie jeszcze przed sobą skosztować w życiu, ale pilnując się, żeby nie znaleźć się jeszcze w kolejce do kasy. 

Dokąd idę za sobą? myślał. Sklep zamyka się za pół godziny. Dokąd ciągnęły mnie moje bokobrody, stojące sztywno na obu moich twarzach? Postrach siedmiu podług sklepowych, przerażający Czarnobrody w poszukiwaniu zakopanego skarbu, diabli niech biorą orkany klimatyzacji, syrenie wdzięki Szarlotty i korsarzy z ciężkimi wózkami sklepowymi. 

Drugi Albercie, czy będziemy się tak tłuc po nocy, aż zwątpimy w cel naszej podróży? Ledwie wyszliśmy ze sklepu, a drzewa już szepczą naszą legendę, już zasłaniają blask lamp ulicznych, żebyśmy mogli działać w sekrecie. Tyle przygotowań, tyle ustępstw ze strony wszechświata, ale gdy spojrzymy znów na wycieraczkę pod naszym mieszkaniem, znów będziemy rozbitkami, którzy nie docenili kaprysów oceanu. Mapa wyblakła od wilgotnego powietrza. Znów nie znaleźliśmy skarbu zakopanego gdzieś tam, pośród mięs. Pierś pod którą dudni to samo echo, jak pod naszą. Pierś przestrzenna by zmieścić i mnie i ciebie, a mała na tyle, żeby wejść po połowie w nas dwóch. 

Dźwięk kroków na chodniku dwóch Albertów interferowały ze sobą, wzajemnie się wykluczając. I wraz ze zniknięciem dźwięku ich ruchu, z dwóch pozostał jeden, tym razem już słyszalny. Myśli kłębiły się w jego głowie, a gdy uznały, że już za ciasno, wyskakiwały na zewnątrz, w noc zapomnianego snu o błękitnej drodze, której nie było, a może by mogła. O autobusie w kierunku południa i domu w kierunku popołudnia. Domu grającym czerwień, zamiast mieszkania nucącego biel. Albert drżał nie z zimna, a strachu. Strachu przed tą melodią. 

Drugi Albercie, samotny zwiastunie niedoszłej śmiałości, jaki świat ty zastałeś, gdy ruszyłeś na statku szukać szczęścia w oceanie? Na jakiej wyspie mogłeś zatrzymać się, by zapalić papieros z Gwiazdą Polarną?