Najdłuższa noc

Nie ma nic. Nic na niczym w nicości, doprawione odrobiną braku. Pierwotna czarność, w której gnije twoja świadomość, dziecineczko. Teraz możesz naprawdę porządnie nic nie robić. Reagować energiczną wegetacją wobec każdego wydarzenia. Ktoś kiedyś powiedział, że nie da się robić absolutnie nic, ale proszę – ty nie możesz nie robić niczego poza niczym!

Niesprecyzowany czas rozpływa się dookoła. Sekundy i minuty obijają się o twoją bezwładną powłokę, dni i tygodnie głaszczą twoją skórę, a lata, skarbusiu, lata wnikają wewnątrz ciebie, jak solanka w mięso podczas peklowania. L’homme à la tempora, człowieczyzna w sosie z danego jej czasu, czyż to nie brzmi wspaniale? 

Ale cóż to? Gdzieś w głębi twojej czaszki przepływ prądu? Błękitne iskry barwią ociężałe neurony w intensywne odcienie różu, w dzikim tańcu pijanego malarza w czaszce. A poza nią? Niemal niezauważalny ruch palców u dłoni. Wrażenie jakby… dotyku?! Opuszki palców czują twardą powierzchnię, nie rozpoznają jej. Pozostawia po sobie drobny osad. Piasek? Nie, zbyt jednolity. 

Więcej iskier w szarej materii. Pijany malarz stworzył coś na kształt obrazu. Nie przed oczami głuptasiu, po tym, co one widziały, twój wzrok pewnie już nigdy nie wróci do normy. Nie nie, to bardziej wspomnienie, chwilowo jedyne, które twoja pamięć jest w stanie wyłowić z nieskończonych oceanów fioletu twojej podświadomości. 

Jaskinia, gdzieś na płaskim wzgórzu. Dzikim i niezbadanym. Cisza absolutna, cisza nad wszystkie cisze, poza tym promienistym buczeniem, tym wszech-penetrującym jękiem potępieńców. Jękiem tamtej nocy? Szczęście, że twój słuch również nie działa, wspomnienie jest dostatecznie bolesne, a nic nie wskazuje na to, żeby hałas miał zniknąć, skądkolwiek dochodzi. Nie, nie pamiętasz źródła, nie wiesz nawet czy kiedykolwiek je faktycznie spotkałeś. Jakkolwiek, masz szczęście. Naprawdę nie chcesz wiedzieć co to za wycie. Chwila… skąd to przekonanie? Próbujesz uchwycić tę myśl ale jest śliska. Prawie ją masz! Prawie. Odpłynęła, wraz z kolejnymi miesiącami w strumieniu danego ci czasu. Purpurowa rybia łuska miesza się z podświadomym fioletem. Żelazowy posmak blizny na języku. Co pamiętasz? Pole białoszarej ziemi, rozciągające się na kilometry. Dziwna szczelina. Schronienie przed wiatrem? Nie, bardziej przed powietrzem roznoszącym ten świdrujący skowyt. Płytki wdech. Rozbieg. Skok. Zimna woda. Podziemny strumień. Po cholerę tu przyszedłeś?

Wspomnienie tego czasownika, iskra! Pożar w kolejnym neuronie! Do życia nagle budzi się twoja zdrętwiała lewa noga. Skurcz w łydce. Niewykrzyczalny ból. Wiadomość. Chyba próbuje ci przekazać, idź, biegnij, uciekaj! Oczywiście, w tym stanie twój mózg nawet nie przetrawi tej informacji, nie mówiąc już o motoryce, która nie pamięta, że twoje ciało miało coś więcej, niż palce u rąk i tę nieszczęsną sparaliżowaną łydkę, jak z gorącej stali. Czy ona próbuje naśladować ten potępieńczy jęk? Wilgoć pod powiekami. Żal. Strach. No już się tak nie rozklejaj, sytuacja ma swoje plusy. W obliczu tak śmiałej szarży kawaleryjskiej na twoje zmysły, twoja prawa ręka też instynktownie wyrwała się z letargu. Chwytasz mięśnie nogi z zamiarem ich rozmasowania. To na nic, ból jest ból skarbie, ale przynajmniej masz już świadomość istnienia połowy ze swoich kończyn. Kolejne komórki w twoim ciele wrzeszczą z nieukrywanym żalem “po cholerę tu przyszedłeś?” Trzeba było zostać w domu! 

Dom? Ścisk wewnątrz klatki piersiowej, łomot serca, przepływ krwi. W gardle wyschnięte bagno. Twoja pamięć nie ma żadnych skojarzeń ze słowem “dom”, ale zastrzyk adrenaliny sugeruje, że jest to drażliwy temat. Tamta noc? Wraca świadomość istnienia twojej klatki piersiowej. Serce bije. Zapala zielone światło na drogach żył i tętnic. Sukces! Z każdym takim odkryciem jesteś pełniejszym człowiekiem, kontynuuj tę powolną introspekcję? Może dowiesz się czegoś więcej o źródle tego niewyobrażalnego wycia.

Słuch nadal nie działa, ale drżenie powietrza wynikające z tak intensywnego hałasu z sadystyczną przyjemnością pieści twoją prawą nogę. Gęsia skórka. Więcej paranoicznych błagań o powstanie, ucieczkę, jakikolwiek ruch do jasnej cholery. Dobrze, że przynajmniej ta nie boli aż tak bardzo. Wciąż jak diabli, ale mniej, niż lewa. Myślisz czy czegoś nie złamałeś skacząc do tej szczeliny? Ale panika twoich kończyn zbyt cię rozprasza, żeby się skupić.

Jakkolwiek drażniący by nie był, ten chaos jest najwyraźniej intelektualnie stymulujący. W twojej świadomości ponownie pojawiły się myśli. Nie da się. Nie ma dokąd. Bez sensu. Myśli dzwonią głuchą miedzią, ale jesteś zbyt daleko, żeby to miało znaczenie. Daleko od myśli, od wspomnień, przestaje oddychać, piękna, wzniosła, nie myśl o tym, nie możesz nic, w pełni zdystansowana obojętność. Osobowość z lodu. Martwy spokój. Słowa, albo wrażenie słów, myśli wielkie i niewielkie, uciekłeś od tego, tam, tu, wewnątrz. Nogi chcą wrócić do domu, bezboleśnie, bezgłośnie. To nie kwestia zmęczenia. To nawet nie to, że twój stan jest krytyczny. To coś więcej. To ty. Większy, niż te przebłyski. Cięższy. Zjednoczony z Życiem. Życie nie słynie z samoświadomości. Nie myśl. 

Bez znaczenia czego chcesz. Jeśli obudzisz jedną myśl – obudzisz je wszystkie. A wraz z nimi wizje. Wspomnienia, dawne i niedawne, zamglone i przejrzyste. Żadnego nie rozumiesz. Te pierwsze są okryte nieprzenikliwą żaluzją, a przez te drugie patrzysz, jak przez okno. Być może w lepszym stanie mógłbyś skupić siłę woli i patrzeć na samo szkło, ale w tej chwili widzisz jedynie to, co jest za nim. Czyli niewiele. Szary ból i błękitną ciekawość, w większości. Tamtą noc? Czujesz te obrazy, ale ich nie widzisz. Tak o tobie myślała, prawda? Historyk sztuki, który nigdy nie widział żadnego z zachwalanych przezeń dzieł. Kto to powiedział? Dym i lustra. Powietrze drży coraz mocniej? Kłucie w sercu, adrenalina, kolejny czuły punkt? Szosy tętnic płoną. Żyły drżą. 

Pęczniejąca gąbka. Leżąc tutaj wchłonąłeś w siebie bardzo wiele czasu. Ten proces musiał się kiedyś zacząć? W odmętach zaciemnionej pamięci chcesz znaleźć początek, może to coś poprawi? Zły dzień, złe lata, złe milenia. Czeluść w tysiącleciu, ukryta za maską biernego czasu – letargicznej tafli szafirowego jeziora. Wbrew powszechnej opinii – nie rzeki. Krople ciekną, jezioro wolno spada na cmentarz. Ciebie tam nie ma. Jesteś tu. Szczelina na wzgórzu, szczelina czasu, rzeczywistości, własnego życia. Podnosisz drżące powieki, przed oczami mrok. Leżysz twarzą do ziemi. W ciemności barwy, których nie poznajesz. Gdzieś w odmętach pamięci głos twierdzi, że to ciemna czerwień i różne odcienie fioletu. Dla ciebie za późno na takie kategoryzacje. Zdrętwiałe mięśnie mówią, że leżysz tu kilka godzin. Zdrętwiałe neurony mówią, że pięć lat. 

Po cholerę tu przyszedłeś? Pytanie brzmi ogniem, zwęglonym przeznaczeniem, odpowiedź cuchnie śmiercią. Dla zmiany. To nie ja. To zagrożenie. Słowa zaczynają nabierać znaczeń. Drżenie powietrza wypełnia cię strachem. Strach trzęsie twoim ciałem. Zakaźna choroba. Dlaczego jesteś w szczelinie na wzgórzu, gdzie rodzi się wiatr? Żeby widzieć. Dla zmiany. Nie, nie. To wszystko znane. Udokumentowane. Schronienie przed złem? Morowe powietrze. Nagłówki w gazetach. Nogi nauczone ucieczki. Żeby nie iść? Słowa wybuchają, jak płomienie. Nie możesz zostać. Nie możesz odejść. 

Strach. Byłby paraliżujący, gdyby było co paraliżować. Pot spływa po twoim czole. Skóra drży w małżeństwie przerażonego ukropu i chłodu wichury. Czarne włosy na całym twoim ciele stają na baczność, żołnierze wysłani na rzeź. O czym myślą? Pytanie nie na miejscu, nie w porę, o godzinę za późno. O kilka lat? O całą wieczność. Nadchodzi noc. Nic nie jest pewne. Co się stało, a nie mogło. To co będzie, choć nie było. Każda noc pozwala na kolejny dzień, poza twoją własną, osobistą nocą. Tamtą nocą. O czym myślą żołnierze, gdy maszerują na front? 

Wszystko się miesza. Ogień słów, szafirowe krople czasu, młody wiatr, morowe powietrze, tamta noc. Jesteś w tym zawsze. Na zawsze. Od zawsze? Tamta noc. Strach. Poczucie zagrożenia. Twoje kruche kończyny usiłują cię podnieść, dzika desperacja mobilizuje motorykę. Po cholerę tu przyszedłeś? Proste. Uciekałeś przed tamtą nocą. Tym potępieńczym jękiem. Nie pamiętasz dlaczego. Nie pamiętasz jak. Ale właśnie zrozumiałeś, że te rzeczy są nierozłączne. Próbujesz prześledzić wydarzenia chronologicznie. Tamta noc, miasto, las, wzgórze, szczelina. Wirują w topieli szafirowego czasu. Błędne koło. Wieczny powrót. Wąż żre swój ogon. Śmierć, starość, chaotyczne kształty, młodość, narodziny, bez powodu wszystko, nudne przerażenie, przerażająca nuda. Ponura piosenka gra w kółko. Batalion żołnierzy na twoim ciele śpiewa. O czym myślą idąc na śmierć, nieświadomi świata? 

Długa zima. Śnieżna wichura. Słowa, które płoną. Piosenka żarzy się dogasającym światłem ponurego chrustu. Wokół tańczy biały kurz. Szafirowe jezioro skuwa lód, czas kamienieje. O czym myślą żołnierze, kiedy śpiewają? Słowa – ostatnie źródło ognia? Żałosny idioto. Myślą o miłości. Miłości zostawionej za sobą. 

Miłość. Krew płonie w twoich policzkach. Do życia budzi się twój żołądek. Motyle? To byłoby niezwykle urocze, pasowałoby do ciebie. Ale w twoim przypadku to raczej ćmy. Ćmy połykające ostatnie błyski twoich wnętrzności. Jak ty tamtej nocy. Miłość. Miłość, miłość, miłość. Pamiętasz miłość swojego życia słońce? Jej oddech, który rozpalił ogień twoich słów? Blade strumienie niebiańskich łąk na policzkach, które utopiły twój wzrok w rozkoszy? Gdzie ona jest? Gdzie jest teraz, kiedy ty na ślepo wstajesz w tej porzuconej przez wszechświat szczelinie na wzgórzu w zamarzniętym jeziorze czasu? 

Jej nie ma. Ani tu, ani tam. Tamta noc. Żelazne palce, jak kleszcze zaciśnięte na szyi łabędzia. Trzask krzemiennych kości. Ciało. Ty. Zając mordujący tygrysa. Gałka oczna nieba, brązowa tęczówka słońca, zaćmienie źrenicy. Patrzysz, jak słońce gaśnie. Pełne pogardy i przerażenia, ale niespecjalnie zaskoczone. Martwość przekrzywiona w groteskę. Bluźnierstwo z tytułu samego skojarzenia z nią. Tamta noc. Najgorsza noc spośród wszystkich możliwych, skarbeczku. Kiedy wraca zmęczony gniew, zrezygnowana nienawiść, pożądanie świeżej miłości. Ona i ty, tylko że bez niej. Pusta klatka piersiowa, zaskoczenie własną śmiałością i… ból. Niewypowiadalny ból. Uciekłeś. Uciekłeś poprzez ludzi dookoła, uciekłeś przez skrzyżowania przeznaczeń, uciekłeś tu, najdalej jak można było uciec od najdłuższej nocy. Rzuciłeś się w szczelinę w świecie, tam gdzie słońce i księżyc nie mogą cię dotknąć, tam gdzie nie ma dni i nocy. Nie jeden raz, zresztą. Pamięć wraca. Skakałeś tak wiele razy. Wzgórze, szczelina, wędrówka po jaskini. Kolejne wzgórze z kolejną szczeliną. Naiwność. Tamta noc nie była wcale na zewnątrz. Tamta noc na swój dom wybrała najgłębsze czeluście twojego serca. Tak długo, jak bije, nie możesz od niej uciec. Ona nie żyje. Twoja ukochana jest martwa. Drżące powieki nie potrafią już mrugać. A oczy przypominają ci, że nigdy nie było wzgórza. Nigdy nie było szczeliny. Została wyżłobiona ostatnim tchnieniem. Jej ostatnim podarunkiem. Hibernujesz w zamrożonym bloku czasu, który może rozgrzać tylko jej oddech. Oddech, którego już nie ma w powietrzu. Kostka spada i spada. I ten przenikający wszelką rzeczywistość hałas. Hałas zdolny skruszyć każdą kość i przebić każdą tkankę. Czy twój słuch do ciebie wrócił? To dobrze, bo musisz zrozumieć jeszcze jedną rzecz, zanim znowu skoczysz, żeby przeżyć to wszystko od nowa. To ty. Ten nieludzki dźwięk, przed którym uciekasz. Ten bestialski ryk zagłady i udręki, który nie pozwala ci żyć, myśleć, piosenka żołnierzy na twoim ciele zmierzających ku zagładzie, dźwięk, który utopił każde inne wrażenie i uczucie w twojej marnej egzystencji. Zabiłeś ją. 

Zabiłeś miłość swojego życia. 

Otwierasz oczy i widzisz przed sobą lustro. Twarz, która nie była człowiekiem od wielu lat. Z wiecznie otwartymi ustami. To z nich wydobywa się brzmienie tamtej nocy.